sobota, 20 czerwca 2015

browar, mortal i mario kart

Na początek: cieszy mnie spora aktywność po zapowiedzeniu konkursu na najlepszy komentarz. Tych pojawiło się 3 (słownie "trzy") i tylko dwa pochodziły od mojej rodziny. Trzeci zafundowała narzeczona, która rodziną nie jest, co mnie niezwykle cieszy (że skomentowała, nie, że nie jest rodziną). Oczywiście nagroda jest, trafi do rąk Kuby, który uroczo wyraził swą miłość do ostrego żarcia. Urzekło mnie to na tyle, że przyznaję mu jeden losowy spam z mojej NERDpółki, a dokładniej wybraną przeze mnie grę PC. Pewno będzie to jakiś RPG, bośmy razem w Baldura za bajtla grali. Przyjedziesz, wybierzesz.

A teraz do rzeczy. Jako, że ostatnio same obowiązki (jeżdżenie po weselach i wiejskich festynach w roli osoby towarzyszącej) to i zrelaksować się czasami wypada. Akurat wypadliśmy sobie raz i drugi na kilka piw z moją lepszą połówką do Cybermachiny (za tydzień jej pierwsze urodziny) i zakochaliśmy się.

Cybermachina to jeden z wielu powstałych w naszym kraju "gejmpabów". Miejsce, gdzie pograsz na konsolach różnych generacji, oldschoolowym sprzęcie czy całkowicie offline - w jedną z wielu planszówek. W którym walniesz kilka piw, drinka, zjesz czipsy podczas prowadzenia sesji RPG czy pogadasz z barmanem o nowym Mortalu. Starzy gracze zamieniają się padami z amatorami, fani różnych platform piją przy jednym stole, staroszkolni eRPeGowcy kłócą z każualami. Klimat przyjemny, cenowo przyjemnie (do 18 piwo za piątkę), obsługa miła, gier dużo. Ale ja nie o tym. Co tak naprawdę sprawiło, że pokochałem to miejsce? Hmmm. Często używa się w odniesieniu do gamingu określenia: "gra w grze". Mnie Cybermachina urzekła masą "gry... poza grą".

Już wyjaśniam. Jasne, że zawsze kiedy tam wpadam to popykam w Mortala, pościgam się w Mario Kart, pobawię ze znajomymi przy jakiejś planszówce. Ale to mam też w domu. I piwo taniej w Lidlu kupię, Argusy są na promo już prawie rok. Nie chodzi o samą możliwość wyjścia na miasto i pogrania przy browarze, bo na miasto się wychodzi, by od konsoli się oderwać i relacje społeczne rozszerzyć do czegoś więcej, niż wyzywanie matek przy kolejnym X-Rayu. Więc czemu tak pokochałem Cybermachinę?

Ano kiedy odchodzisz od konsoli, nadal masz wrażenie że grasz. Że jesteś w grze. Plakaty na ścianach są odniesieniami do wielu świetnych tytułów, informacje o cenach czy godzinach turniejów zapisane są czcionkami z LOLa czy GOTHICa, 8bitowa stylistyka wrzuca nas w czasy dzieciństwa i zmusza do pytania się w myślach: "w której grze widziałem tak zaprojektowany klocek". Nazwy drinków nie tylko same w sobie okazują się smaczkami rozpoznawalnymi głównie przez nasze, wychowane na gównianym anime z Polonii i Amidze pokolenie, ale są też kompatybilne z tym, co w szklance. Na przykład Bulbasaur to coś niebiesko-zielonego itp.

To dlatego z chęcią siedzę tam, kupuję piwa, gadam z kumplami i narzeczoną. Gdzie nie spojrzę mam wrażenie, że właściciele grają ze mną w jakieś podchody. Zostawiają mnóstwo tropów a nagroda jest cenniejsza niż jakiekolwiek punkty, promocje czy zniżki - to satysfakcja. Że coś wiesz, że rozpoznajesz, że nie jest ci obce.

Brawo. Ze zwykłej knajpy, ze zwykłego konceptu "picia i grania jednocześnie", z prostego na pozór połączenia tych dwóch aktywności (a przy tym skazanego na sukces) udało wykrzesać się jeszcze więcej. Gdyby wypieprzono te wszystkie konsole i zaniesiono je do jakiejkolwiek innej knajpy, to pewnie dalej Cybermachina byłaby najlepszą knajpą dla NERDów. Bo bycie graczem to nie tylko granie. To styl życia. Pewien rodzaj miłości do zabawy ze światem, wszelakiej eksploracji i brak wstydu za to ciągle śmiejące się w naszych serduszkach wewnętrzne dziecko!

czwartek, 4 czerwca 2015

Tekst o tym, czego nie ma

Gdzieś tam jesteście. Mówię o Was, czytelnicy. Feedback może póki co jest na "słowo honoru", hajs z prowadzenia bloga przez Waszą małą aktywność dalej nie daje się liczyć w milionach, ale wierzę, że gdzieś tam w ciemnej materii internetów jesteście. Ostatnio ktoś mi powiedział, żebym pisał, bo spoko się to czyta, więc macie, co chcieliście.

Po obejrzeniu "Mad Maxa" i (prawie - dajcie mi kilka godzin) ukończeniu "Mass Effecta" stwierdziłem, że marzenia jednak czasami się spełniają. Te dwa tytuły skłoniły mnie do napisania o tym, na jakie filmy chcę zabrać swoją kobietę a jednocześnie, jakich filmów nie nakręcono. Mam nadzieję - "jeszcze". Oto spis dziesięciu tytułów, których brak jest policzkiem dla całej kinematografii.

I jak zwykle - a wiem, ze to kochacie - pokazuję swój kunszt w pajncie i fotoskejpie. Patrzcie i płaczcie. Drukujcie, wieszajcie na ścianach, pokazujcie matkom i córkom.

MIEJSCE 10
Historia Ryszarda Milczewskiego-Bruno, co to się utopił w jeziorze.

Często słyszy się, że czyjeś życie to gotowy scenariusz. Rzadko to prawda. O Milczewskim, świetnym poecie i pewnie niezwykłym idiocie (mówię to z sympatią), napisałem pracę licencjacką. Żeby się do niej przygotować, przebrnąłem przez poezję i prozę owego jegomościa. Tym, co zrobiło na mnie piorunujące wrażenie były jednak listy. Szczere, nie przygotowane do publikacji, pisane w czasach, w których zastępowały SMSy. Tak więc Bruno pisał, że hajs mu się nie zgadza, bo pochlał, ale rozumiesz kochanie, że trzeba było, więc doślij. Przeprasza, ze miał wrócić wczoraj, a jest w Pradze i wyjaśnia, że lepiej nie pytać co tam robi. Mówi, ze kocha i tęskni a parę linijek potem przeprasza, że zapił. Wyśmiewa wydawców w listach do kumpli, opowiada, że stracił dwa zęby bo się z kimś pobił. Z listów właśnie wyłania się obraz wrażliwego, nieprzystosowanego gościa, który próbuje odnaleźć się w mało wrażliwym świecie. Dużo piwa, dużo podróży. Aż się prosi o kameralne kino z gitarką w tle.

MIEJSCE 9
Star Wars S01E07, czyli gwiezdny serial

Czyli wracamy do popkultury. Gwiezdna saga ujęta w ramy serialu, rządząca się innymi prawami niż kinowe widowisko. Mogłoby być bardziej kameralnie. Pomyślcie, jak świetne byłoby oddawanie wszystkich tych politycznych zagrywek, gdyby poświęcić temu odpowiednią ilość czasu. Albo osadzić akcję na Korriban. Lub zekranizować ciężkie życie łowcy nagród. Świat "Gwiezdnych Wojen" jest niezwykle chłonny a jednocześnie posiada tyle białych plam (mówię tu o kinematografii) które można zamalować. I nie chcę kolejnej animacji. Chcę dobrego, aktorskiego, kameralnego spektaklu. Nie na skalę filmowych starszych braci. Chcę czegoś, jak "Daredevil" robiący swoje w cieniu nowych "Avengers".

MIEJSCE 8
Dobry Volverine, który jest smutny

Tu krótka piłka. Nie spie****cie po prostu kolejnego filmu. Jeśli będzie. A pewnie nie. Chciałbym zobaczyć dojrzałą historię cynicznego mutanta, który przez swą nieśmiertelność zmaga się z niemożnością zaangażowania się w jakąkolwiek relację a jego największym ograniczeniem jest pozorny brak ograniczeń. Chcę tam znów widzieć Jackmana, chcę dobrych efektów, chcę połączenia dramatu superbohatera z kozackimi łanlajnerami.

MIEJSCE 7
Hitman, który nie strzela

Tak. "Hitman". Nie chcę filmu akcji z łysym kmiotem o wytatuowanym karku, nie chcę wybuchających samochodów po strzale ze snajperki, nie chcę scen walki. Chcę cichego zabójcę, chcę cień w zaułku, chcę kameleona. Cynicznego zabójcę o jednej twarzy. Czemu nikt tego dotychczas nie zrobił dobrze? Aż się prosi. Ze swoim brakiem emocji i kamienną twarzą to póki co jedna z najbardziej charyzmatycznych i rozpoznawalnych postaci w świecie gier. Jak można w filmie o 47 umieszczać pościgi, wybuchy, strzelaniny. Dajcie mi film o Hitmanie, w którym pada jeden strzał a całość kręci się wokół przygotowania nań. Pokażcie, że coś idzie nie tak i zmuście 47 do improwizacji, w której jest dobry, a której nie lubi. Zabawcie się tą postacią, ale jej nie zgwałćcie.

MIEJSCE 6
Coś soulsowego, czyli nie wiem co

Pomysł ten naszedł mnie, gdy wpisałem w goglach hasło: "film w klimatach soulsów" i wyskoczyło mi jedno wielkie "Gie". Naprawdę, nie ma póki co filmu z ciężkim, niezrozumiałym od razu światem. Spokojnym, cichym a przez to przerażającym. Nie ma historii opartej na enigmie. Nie ma konkretnego dark fantasy. Może "Berserk" albo jakie inne anime, ale kultura zachodu zupełnie sobie z takimi klimatami nie radzi. A szkoda. "Silent Hill" pokazał, że można zrobić film, którego głównym bohaterem jest klimat. Wystarczy chcieć.

MIEJSCE 5
Ekranizacja "Mass Effect", czyli młodszy brat gwiezdnych gigantów

Jak możliwe, że tego jeszcze nie ma? Że nikt o tym nie pomyślał. Świat "ME" jest tematem nie wyeksploatowanym, posiada wielu fanów, pewnie jeszcze więcej fanatyków. To teren samopiszących się historii i świetnych postaci, które można by otulić dziesiątkami wątków. "Star Trek" i "Star Wars" pokazały, że kochamy kosmiczne opery mydlane. Chcę... nie, żądam, aby ten film powstał!

MIEJSCE 4.
Lara, Indy lub inny Drake, czyli przygoda w starym stylu

Pamiętacie Indianę? Tego z pierwszych trzech filmów? Tego przed paskudnym, bolesnym gwałtem w ciasnej i ciemnej uliczce współczesnego kina rozrywkowego? Chciałbym powtórki z rozrywki (mowa o filmie, nie o gwałtach... byłem młody, potrzebowałem pieniędzy...). Cały świat chce. Spójrzcie na nową Larę (grę), spójrzcie na Drake'a z Play Station. Świat pożąda poszukiwaczy skarbów, dżungli, charyzmatycznych badaczy przeszłości. Chcę filmu z wyrazistym bohaterem, świetnym rozrywkowym scenariuszem i egzotycznym klimatem. Niewiele, prawda? P.S. Do dziś się dziwię, jak można było spieprzyć ekranizację przygód Lary...

INDY CROFT

MIEJSCE 3
Animowany Geralt, czyli na potęgę posępnego Riva

Jak mawiał mój szef, gdy jeszcze robiłem w branży promo (nie mylić z branżą porno): "Pomyśl o możliwościach!". Kreskówka z Geraltem. Nie animacja komputerowa, nie film, ale utrzymana w oldschoolowym klimacie kreskówka. Jak "He-man". Albo "Conan" z tą ich randomową kolorystyką. Jak coś z lat 80tych. Troszkę parodii, ale nie polegającej na ośmieszeniu pewnych klisz, tylko na wtłoczeniu w nie czegoś, co doń nie pasuje. Powrót do nostalgii z czymś świeżym w ręku. Ja bym oglądał i się jarał jak dziecko.

HE-MAN Z RIVII
MIEJSCE 2
Atomowy Duke, czyli książę, który był królem

Ten film nie mógłby być zwykłą historią. Historia w tym filmie w ogóle musiałaby zejść na dalszy plan. A i jej istnienie nie byłoby konieczne. Ten film powinien stać się hołdem pewnej wizji mężczyzny. Twardego, nieustępliwego, przepakowanego testosteronem. Duke to twardy szowinista, który nie widzi w kobietach niczego innego, niż biust a niewieście usta powinny w jego opinii służyć do wielu rzeczy, choć żadną z nich nie byłoby werbalizowanie myśli. Właśnie dlatego aby ten projekt mógł zaistnieć, musiałby przejść niezauważony przez cenzurę (tak moi mili, dziś też mamy do czynienia z cenzurą a nazwa jej "dobry smak" lub "kultura wysoka") i wykorzystać taki myk deweloperski, z którego skorzystało choćby "Kung Fury". Myślę, że mogłoby się udać...

Jak myślisz. Wystrzeliłem miliard, czy pierdyliard kul?

MIEJSCE 1
Mortal Kombat, czyli dajcie mi tego wincyj

Gra zasłużenie powstała z martwych, miliony ludzi kłóci się o to, czy Sub, czy Scorpion. To idealne warunki dla filmu z prawdziwego zdarzenia. Mój wymarzony Mortal powinien być krwawy, powinien być oszczędny w słowa, powinien posiadać masę "oczek", "sikretów", odniesień. Powinien oprzeć swój charakter na starciach, korzystać z tego, na czym wypłynęła gra -  dynamika, przystępność i flaki. Nie chcę historii. Nie chcę twistów fabularnych. Chcę świetnej choreografii, posoki, odniesień i łapiącego za jaja klimatu.

Miałem to w Story Mode na konsoli. Chcę to w kinie.

Di Caprio Win
I to tyle. Kocham współczesność za intertekstualność, za eksplorowanie na szeroką skalę dopiero od niedawna świata gier, komiksów, za zabawę konwencją i za brak lęku, że coś jest głupie lub się nie przyjmie. Jak napisał na swoim blogu mój dobry znajomy (także z rejonów pozainternetowych) Popkulturowy Serge, kultura nie dzieli się na wysoką i niską, tylko na twory dobre i złe. Wierzę, że dobrze ukazane fatality czy kolejne Heroic Fantasy może dać więcej szczęścia, niż galon piwa i micha Tacos z serowym sosem.

A jaka jest wasza lista? Może zgadzacie się ze mną co do tytułów, ale już nie kolejności? Czekam na komenty! Tu lub na fejsie.

Pamiętajcie, że wszystko co robię, robię dla was. W suprajsie (jajeczko po prawej) film, który powstał, a na który czekałem, nie wiedząc, że czekam. :*

piątek, 29 maja 2015

"Mad Max: Fury Road" - wysokooktanowa choreografia śmierci

źródło: http://i.kinja-img.com/gawker-media/image/upload/wxubnmtgefpsgvpmg6hv.jpg
Cham kulturowy leży i się pasie. Polewa swoje oślizgłe cielsko miodem, piwem a grube murzynki śpiewają mu bluesa. Cham jest szczęśliwy, bo dobił dobrego targu - zgodził się pójść kiedyś tam z narzeczoną do teatru, w zamian za co ona chodzi z nim do kina. Cham tarza się dzięki temu w popkulturowm błocku - był już na Avengersach i był szczęśliwy. Teraz udał się z kobietą na "Mad Maxa". Wspomina to wyjście z uśmiechem na grubych od gier i filmów ustach i polewa twarz miodem oraz piwem. Tak. Taki jest właśnie nowy "Mad Max" - myśli Cham. Jak rzymska uczta. Nie jakieś tam szwedzkie stoły dla celebrytów, ale wielkie żarcie z dzbanami wina, otłuszczonymi paluchami, piersiami niewolnic i piórkami do drażnienia podniebienia.

Bez ceregieli - ten film miażdży. Jeżeli jeszcze ktoś się waha, niech przestanie. Na nowego Maxa trzeba pójść, trzeba to zobaczyć w kinie, trzeba pozwolić zgwałcić swoje oczy wszelkimi odcieniami żółci i szarości a uszy bębnami, tłustymi riffami. Trzeba poczuć, jak od kinopleksowych głośników trzęsą się siedzienia, kiedy złożona z metalowych rumaków pielgrzymka udaje się na pola śmierci. Idźcie do kina. Im wiekszy ekran i im głośniej, tym lepiej.

Mógłbym się godzinami rozpisywać o doskonałych wizualiach, tylko po co. Efekty specjalne są nienachalne, a jednocześnie robią potężne wrażenie. Nie czuje się, że mamy do czynienia z kiepskim CGI - "Mad Max" wydaje się nie korzystać z pomocy komputerów. Wszystko jest tu tak namacalne, tak prawdziwe... Dobra, czas nalać zimnego piwa do szklanki, coby ostudzić rozemocjonowaną krew.

Co jest największą, a zauważalną dopiero po seansie zaletą filmu? To, że niczego nie udaje. Serio - chyba ostatnim tego typu widowiskiem, które bez zbędnego pieprzenia od razu wali Cię w pysk była "Adrenalina". W Maxie mamy do czynienia z upadłym, zdegenerowanym światem, który... stop! Tyle masz wiedzieć. Co Cię interesuje historia? Jedź dalej. No więc Max ma jakąś przeszłość, dręczą go demony.... stop! Żadnych retrospekcji! Żadnych ckliwych historii. Jest jak jest, życie-przyroda. Dalej! Główny zły? Jest zły i tyle. Po co Ci wiedzieć, kim jest i czemu stał się tym, kim się stał. Żadnego budowania zbędnych historii, żadnego opisu świata, żadnego naznaczania mapy wpływów, żadnych czerstwych rozmów, mających przybliżyć widzowi konstrukcję rzeczywistości przedstawionej. Dostajemy pewien wycinek czasowy, wrzuca nas sie w sam środek akcji i musimy sobie radzić sami. Film nie wpycha nam w gardło wątków romansowych, nie funduje wielkich dramatów, nie zarzuca głupimi żarcikami, onelinerami, przemowami wielkiej wagi. Nie jest opowieścią. Jest widowiskiem. Wysokooktanowym tańcem wojownika pustyni!

Masz oglądać i się bawić. Dostajesz absolutne minimum informacji, szczędzi Ci się opisu świata a mimo wszystko to wystarcza. Od początku wrzuca się widza w sam środek akcji. A dzieje się od pierwszej minuty i dziać nie przestaje. Nie odrywa Cię, widzu, od tego dziania nic. Żadnego wątku romansowego. Nie trzeba. Żadnego wspominania starego świata (no, może przez max. kilkadziesiąt sekund), Postaci zachowują się tak, jak zachowywać się powinni degeneraci walczący o każdą kroplę wody. Nie ględzą, nie jęczą, nie zakochują się, nie walczą o wielkie ideały - prą do przodu. Mają swoje motywacje, fakt, ale owe nie są szczegółowo wyjasnione, nie zawala się odbiorcy durnymi wyjaśnieniami czy retrospekcjami. Furiosa (w tej roli doskonała Charlize Theron) mówi o "redemption" jako motorze swoich działań. I tyle - po co Ci wiedzieć dokładnie o co chodzi? Odkupienie w kinie to archetypiczny motyw wielu bohaterów. Jako odbiorcy może Ci to spokojnie wystarczać. Było wiarygodne przez wiele dekad istnienia dziesiątej muzy, będzie wiarygodne i tu. W Maxie ten wątek nie jest aż tak istotny więc Miller wywalił jakiekolwiek wyjaśnienia, zostawiając sam zarys. W ogóle "Mad Max" wydaje się  idealną rzeźbą, której tworzenie polegało na odłupwaniau z twardej bryły konceptu tego, co nieistotne.

Niesamowite, jak wiarygodny okazuje się ten przerysowany, komiksowy twór. Aktorzy wycisnęli z ról sto pro. Można mówić, że dialogów dużo nie było, że o psychologii postaci nie może być mowy, ale przez te dwie godziny obcowałem z ciekawymi, mięsistymi charakterami z krwi, kości i benzyny. Max był szalony, Furiosa twarda, Nux dziwny i pogubiony, Rictus Erectus głupi a degeneraci zdegenerowani. W ogóle ten ulepiony na strzępach starego porządku świat z religijnym mixem nordyckich mitów i legendy złotych lat ameryki (cola, seriale, szybkie samochody, spalające hektolitry wachy) pozwala w siebie wierzyć. Przerysowanie przerysowaniem, ale jak w przypadku gier i tu nieważny jest rozdźwięk między swiatem znanym z filmu a światem nas otaczającym, a wewnętrzna logika i konsekwencja przedstawionej rzeczywistości. Tu jakoś wszystko trzyma się kupy i przeładowane degeneratami pustkowia nie wydają się na tyle obce, by odrywać od cieszenia sie czystym rozpi***olem.

I wisieńka na torcie - muzyka. Dość powiedzieć, że wspaniale zazębia się z tym, co dzieje się na ekranie, jest jednym z pełnoprawnych bohaterów wydarzeń czyniąc z "Mad Maxa" frenetyczny, brutalny taniec śmierci.

Długo myślałem, jaką ocenę wystawić nowemu Maxowi i muszę się zgodzić z narzeczoną - dycha na dychę. Za wspaniałe widowisko, za szanowanie mnie, jako widza, ża wypruwanie sobie żył, by zagwarantować mi dwie godziny rozrywki i wlać w każdą sekundę chociaz kilka kropli benzyny. Za to, że film jest szczery, że nie udaje, że serwowaną historyjkę traktuje z należytym pietyzmem. Za pomysł i wykonanie. Za to, że po wyjściu z kina trzęsły mi się ręce.

A na koniec chciałem zrobić coś, czego nie robię zbyt często, a co robić wypada każdorazowo po wyjściu z TAKIEGO seansu - chciałem podziękować reżyserowi, aktorom i całej ekipie, tworzącej i dystrybuującej film. Daliście mi mnóstwo radości i wzbogaciliście (pop)kulturowy świat o wspaniałe dzieło.

Cham nie polewa się już miodem i piwem. Wącha benzynę i tarza się w radioaktywnym piachu marząc o bramach Valhalli  i chromowanym raju.

Mad Max: Fury Road.
10/10

niedziela, 24 maja 2015

gimby nie pamientajo

Cześć! Dawnośmy się nie widzieli. Miało być o czymś innym, ale specjalnie dla was, byście otrzymali produkt najwyższej jakości, chadzam za prywatny hajs do kina i zbieram materiały na post, który miał przypaść na ten tydzień, ale nie przypadł.

W tak zwanym "międzyczasie" w moje brudne od pracy fizycznej łapki wpadły dwa stare jak Zbigniew Wodecki numery "Secret Service" i mózgo-puszka z napisem "NOSTALGIA" otworzyła się, wypluwając na łono świata starego (czyli młodego) Adamusa, który wtedy nie był ani "chamem" (bo mama), ani "kulturowym" (bo głupi). I zrodził się pomysł na tę krótką notkę. Większość z czytelników pamięta to, o czym będę pisał. Warto sobie wrócić do tamtych czasów. A jak ktoś nie pamięta, to ma okazję zobaczyć, jakim karkołomnym zajęciem było kiedyś granie na starych konsolach i pierwszych blaszakach.

Pamiętacie to?:

1. KARTKI Z KODAMI. Jakie tam internety, jakie tam sieci i strony. Jak chciałeś cheatować, to musiałeś albo sam jakimś cudem odkryć kombinacje klawiszologii, albo nauczyć się kilku kodów na pamięć. Pamiętam, że sam miałem zeszyt z cheatami do różnych gier (za czasów Amigii). Ktoś skądś zdobył, coś ktoś wiedział, istniała jakaś magiczna dyskietka z jakimiś napisami pod tytułem, co ponoć miało odblokować w drugim stejdżu... brzmi magicznie, nie? Jak powiedział mi kiedyś znajomy (pozdro Iguor) w tym star(cz)ym graniu był jakiś element alchemii. Magia, panowie, magia.

2. DZIAŁY Z KODAMI. Potem kody się już brało. Ale skąd? Internety? Kogo było stać na to. Kto to umiał obsługiwać zresztą. W każdym szanującym się pisemku istniał dział, w którym mogłeś znaleźć cheaty do kilku gier. Trafiłeś? Masz szczęście. Nie trafiłeś. Czekaj miesiąc. Nie, żebym grał z ułatwieniami, ale jeśli istniała opcja zmienić pancerz bossa na różowy a jego konia na kucyka, korzystałem.

3. ZAPISYWANIE CIOSÓW. Analogicznie. Kartki, poczta pantoflowa, uczenie się na pamięć, wymiana doświadczeniami. Ktoś ponoć coś zrobił jak wcisnął... itp. itd.



4. SOLUCJE W PISMACH. Wspominałem już wyżej, że między Hiobem a Mojżeszem był taki czas, w którym mało kto miał internety. Nie wiesz jak coś przejść? Próbuj. Do porzygu. Do zakrwawionych palców. Spytaj kumpla, spróbujcie razem. A jak nie, to jeśli przyfarcisz, w kolejnym numerze jakiegoś pisma o grach pojawi się kilkustronicowa solucja. Do dziś pamiętam przechodzenie trudnego fragmentu gry z gazetą na kolanach. Jakie gejmpleje, jakie solucje w komórce? Zapomnij. Leć do sklepu, żeby przejść pierwszego Pottera, łąjzo!

5. GRA ZA DYCHU! Nie przepadam za piraceniem. Robiłem to, czasami się zdarzy i dziś, ale nie lubię. Nie lubię też hipokryzji. Za gówniarza każdy z nas miał w dupie, skąd bierze się dany tytuł. Ważna była gra. A tej nie dało się ściągnąć (internety, pamiętacie?), kupić oryginalnej (cena zaporowa - powiedz ojcu, że chcesz za stówkę nowego hirołsa. Zresztą wtedy panowała postkomunistyczna, bazarowa mentalność, więc po co przepłacać). Można było lecieć na bazar ale sami wiecie... wieś... brak prawka (miało się kilka/naście lat). Jedyną opcję było zaopatrywanie się u szkolnych bossów. Płyta za dychu. Jak była gra na dwóch, to dwie dychu. Filmy też, ale co tam filmy. Ważny był wypalony krążek z crackiem, w miarę nieporysowany nośnik i gwarancja słowna. Że działa.. Czasy podstawówkowego biznesu!

6. BIG BOXY! Dziś znów wracają do łask, ale wtedy mało kto wiedział, że można kupić grę po prostu w plastikowym pudełku. Jak już się sięgało po oryginał, to musiał być dopchany wszelkiego rodzaju podkładkami pod mysz, reklamami, instrukcjami. Praktycznie każda gra była w potężnym, kartonowym pudle. Moja pierwsza? Baldur jedynka. Pamiętam, że instrukcję traktowałem jako pełnoprawną książkę, czytaną nocami z wypiekami na twarzy.



Z mózgo-puszki wylało się jeszcze więcej, ale ani czasu, ani sił nie ma, by wszystko opisać. Granie po "pół godziny dziennie", wymiany grami, plakaty w pokoju. Na koniec zostawię was z tym oto obrazkiem. Wzruszcie się, jak ja się wzruszyłem

Ogłoszenia duszpasterskie - Lajki i kommenty gdzie się da, leniwe łajzy! Jakby ktoś nie zauważył, przemyciłem narzeczoną (miałem wtedy pseudo-wąsa), więc nie zarzucać, że nie kocham! Żyjcie! Jestem z Wami!


sobota, 16 maja 2015

escape from Silent Hill


Za oknem dzieje się przyroda, ptactwo świergoli, zające robią rzeczy, które z reguły robią zające, słońce demokratycznie ogrzewa to wszystko a ja męczę "Silent Hill". Żeby jeszcze grę! Którąkolwiek z cyklu. Żeby jeszcze pierwszy film! Nie - katuję dość świeżą produkcję o dumnym podtytule "Apokalipsa" i myślę, jak w moim wieku i z moim bagażem życiowym wkręciłem się w ten syf?

No dobra - "Silent Hill: Relevation" aż taki zły nie jest a jego główną wadą okazuje się to, że nawiązuje do naprawdę doskonałych survival horrorów i - co ciekawe - że nie jest pierwszym filmem, który to robi. Może wtedy widz, nie mający porównania z nakręconym sześć lat wcześniej "Silent Hill", mógłby nawet próbować bronić potworka, jakim okazuje się "Apokalipsa".


No, ale ja nie o tym. Nie jestem tu po to, by recenzować, bo recenzji macie od groma gdzie indziej. "Silent Hill" z 2006 roku uważam za doskonały przykład filmu na podstawie gry, jego młodszego o sześć lat braciszka za przykład zmarnowanego potencjału. O tyle ta "Apokalipsa" boli, że my, gracze, naprawdę jesteśmy tolerancyjni, bronimy produkcji przeciętnych i jak ostatni kretyni sięgamy po każdy film inspirowany grą wierząc, że może tym razem...

Strzał w ryj!



Tym razem nie będzie lepiej! Zakoduj sobie to Chamie Kulturowy! Nie-Będzie-Lepiej!

I to jest dobry moment na przejście do bardziej ogólnych rozważań. Czemu tak jest? Czemu te filmy są tak słabe? No te, na kanwie gier. Naprawdę nie da się z godnością przeskoczyć z jednego medium w inne? W kilku punktach spróbuję napisać jak ja to widzę.


1. Często problemem nie jest czas. Ten kłopot dotyczy to raczej egranizacji (robienie szybko gry, najczęściej słabej, na podstawie wchodzącego do kina filmu). Filmowcy nie przenoszą komputerowych światów i fabuł na chybcika. "Tekken", "Resident Evil" - to filmy przyssane jak pijawka do tytułów, będących od dłuższej chwili na rynku. Nie możemy zwalić wszystkiego na pośpiech. Więc?

2. Więc może odstępstwa od materiału źródłowego? Tu już prędzej. Nikt z nas nie chce oglądać tego, co już wcześniej przeszedł (chociaż... taki "Mortal Kombat" wybitnym dziełem nie jest, ale jako guilty pleasure sprawdza się doskonale). Filmowcy nie chcą jota w jotę kopiować rozwiązań fabularnych znanych z gry. No to zaczynają udziwniać, kombinować, naginać. A że najczęściej traktują źródło bez szacunku, rodzą się potworki nieprzystające w ogóle do klimatu gry. Vide "Hitman".

3. Chciwość. Co tu dużo mówić. Kupmy licencje, dajmy hasełko z gry, dzieciaki pójdą. Tu akurat nie ma co się rozpisywać. Wychodzenie z założenia, że gracz jest konsumentem głupim i bezkrytycznym już niejednemu producentowi odbiło się czkawką

4. Efekciarstwo. Ja rozumiem, że każdy z nas gwizdnie z podziwem, widząc 47 w akcji czy skaczące atuty Lary, ale filmowcy muszą w końcu pojąć, że dobre przeniesienie gry na wielki ekran nie polega na uczepieniu się jednego czy dwóch motywów, przebrania aktorów w dobrze nam znane uniformy i wplecenie w dialogi jednego czy dwóch nawiązań. To jest miłe, oczka w stronę odbiorcy są miłe, gra z widzem jest miła, ale poza "smaczkami" filmu musi bronić coś jeszcze.

No bo widzicie panowie reżyserowie, my tak naprawdę po te gry sięgamy chcąc znaleźć "TO COŚ". Szukamy pewnego klimatu, wynikającego z nieograniczonych możliwości w opowiadaniu rzeczywistości. Takie "Bloodborne" i "Soulsy" są wymieniane obok siebie jednym tchem, a nie mają wspólnego bohatera, wspólnego świata, wspólnej historii. Mają natomiast ten specyficzny, duszno-oniryczny klimat utkany z niedopowiedzeń. Idźcie tym tropem. Nie kopiujcie. Stwórzcie coś ciekawego w duchu tytułów, które kochamy. Zróbcie dobrego Maxa Payne'a bez bullettime'u, ale z dobrą, noirową atmosferą. Zróbcie Tomb Raidera bez wielkich cycków, ale z masą antycznych grobowców w miejsce sensacyjnej intrygi.

Pierwszy film "Silent Hill" poszedł tą drogą. Trochę podkradł fabularnie, owszem, ale tym, co go ratowało, była świetna scenografia i ten trudny do określenia duch serii. Mgła. Biel. Popiół. Dźwięk syreny.

Wiecie, że o wiele łatwiej w głowie połączyć mi "Poszukiwaczy zaginionej arki" z grą "Tomb Raider: Legenda" niż ową grę z jakimkolwiek filmem, w którym występowała Lara. Ciekawe, nie? Nie! Po prostu oba tytuły mają podobny klimat!

Wbrew pozorom dojście do wniosku, że film na podstawie gry może odnieść sukces tylko wtedy, kiedy jest jego duchowym spadkobiercą, nie jest trudne.

Chociaż kiedy widzę kolejną, głośną, napakowaną pościgami i wybuchami próbę przeniesienia na wielki ekran pana z czerwonym krawatem i tatuażem na karku...

A na koniec czas na żebry! Przyzwyczailiście się, co nie? Komentujcie! Wasze ulubione filmowe adaptacje gier. Wasze znienawidzone filmowe adaptacje gier. Wasze guilty pleasures? Nie chodzi o to, zeby mi sie tam pod tekstem jakieś cyferki wyświetlały. Co prawda za każdego z Was mam tryliard hajsów na konto w Szwajcarii, ale poza tym naprawdę chcę znać Wasze zdanie. Do następnego!

W "suprajsie" mały konkurs. Kto zgadnie o czym będzie kolejny materiał lub będzie najbliżej, dostanie ode mnie coś ładnego.

Jako że jestem samozwańczym królem pejnta, namalowałem Wam mój własny "Silent Hill". Podziwiajcie, płaćcie tłustym sosem, drukujcie to cudo na służbowych drukarkach i wysyłajcie do krewnych za granicę! Do zobaczenia!




niedziela, 10 maja 2015

miasto Star Wars, steampunka i smoków

Znawcą tematu nie jestem - na konwenty nie jeździłem nigdy. Zawsze chciałem, ale a to klasówka z matmy, a to mama nie puści. Później dorosłem, lecz problemów nie ubyło - praca weekendowa, zarobki na saksach, hajs, który raczej się nie zgadza, niż zgadza... Druga edycja jednodniowego konwentu SMOKON, która odbyła się w Artrtece, była moim pierwszym doświadczeniem tego typu (pomijam relacje z wszelakich PYRKONÓW, oglądane na jutabach) i już wiem, że na pewno nie ostatnim.

11.00.
Ustawiam się z Sergem na Rajskiej. Serge się spóźnia, ale przywykłem. Udajemy się do wejścia od strony Szujskiego, chwilę ględzimy o sprawach nieważnych dla świata, ale dla nerdowskiej braci jak najbardziej, po czym wchodzimy. Pierwsze miłe zaskoczenie - mimo że konwent jedniodniowy, to organizacja jak najbardziej poważna. Każdy dostaje identyfikator (nawet uczestnicy), zestaw materiałów reklamowych (gifty zawsze cieszą), program i prezent - najnowszy numer "CD Action" lub "Fantasy Komiks". Bardzo miło, wielki szacunek. Organizatorzy wiedzą jak przyciągnąć żądnych wrażeń poszukiwaczy popkulturowej przygody - za rok na pewno też się pojawię.

11.30
Można wchodzić do środka. Wita nas szturmowiec w pełnym rynsztunku. Takie widoki zawsze w cenie, zawsze chciałem mieć w mieszkaniu naturalnych rozmiarów stormtroopera. Cóż, dziewczyna, hajs, życie i te sprawy... Ale jakaś tam namiastka to była na pewno. W ogóle ten konwent upłynął pod znakiem "Gwiezdnych Wojen" i steampunku. Cosplay (bardzo dobry IMO) kręcił się głównie wokół tych motywów. Trochę się posnuliśmy, pooglądaliśmy towar u wystawców, pogrzebaliśmy w kieszeniach żeby stwierdzić, iż pieniędzy jak zwykle za mało i trzeba obejść się ze smakiem jeśłi chodzi o zakupy, po czym udaliśmy się na prelekcje.

12.00 - 15.00

Prelekcji było sporo.RPG, seriale, filmy, fantasy... ogólnie teo wszystko, co kręci dużych chłopców i pokręcone dziewczynki. Ja (podobnie jak Serge zresztą) trafiłem na prelekcję prowadzoną przez Alkerna na temat historii i filozofii Sithów (dowiedziałem się naprawdę mnóstwa ciekawych rzeczy). Godzinę później oglądałem w akcji Łukasza Malinowskiego, który charyzmatycznie opowiadał o szaleństwie u wikingów (tam zresztą wygrałem audiobook jego powieści. Dzięki Łukasz!). Od 14.00 do 15.00 Maciej Pitala i Simon Zack opowiadali o historii studia Ghibli uświadamiając mi, że w De byłem i Gie widziałem. Paneli było więcej oczywiście, ale siły i czas nie pozwoliły na rozkoszowanie się każdym poletkiem na nerdowej mapie świata. Serge udał się jeść, ja udałem się na miasto. Ustawiliśmy się przed piątą.

17.00

Oprócz prelekcji udało nam się trafić też na panel dyskusyjny o motywach postapo w popkulturze. Mądrze o kreacji świata wypowiadał się m.in. niezbyt przeze mnie kochany, ale kompetentny jeśli chodzi o upadki światów Pilipiuk. W ogóle cała rozmowa okazała się niezwykle inspirująca i kręciła się wokół "Mad Maxa", "Fallouta", roku 2012 ale też dotykała tzw. małych apokalips, o których słyszał każdy z nas i które można obserwować w wieczornych wiadomościach.



Nie samymi prelekcjami jednak człowiek żyje. Sporą atrakcją było same włóczenie się po Artetece, gdzie na każdym kroku czekało coś miłego. Można było poczytać komiksy, pograć w planszówki i karcianki, poślinić na widok dóbr u wystawców, popodziwiać świetnych cosplayerów. Wiadomo, że choć duch ochoczy, ciało słabe, więc w podziemiach czekała na każdego kawa lub piwo. Niestety to drugie w zabójczych cenach.

Czy polecam Smokona? Zdecydowanie. Profesjonalna organizacja, przemyślane i ciekawe prelekcje, konkretni goście i cała ta otoczka w postaci fenomenalnych ludzi, grających, czytających czy rozprawiających z podekscytowaniem dlaczego Luke Skywalker był gejem sprawiły, że na chwilę poczułem się jak w innym świecie zapominając o gęstym od smogu Krakowie, majaczącym za oknem.




Po Smokonie udaliśmy się z Sergem do mnie, by już na spokojnie obgadać co nas w tym malutkim konwencie urzekło, powspominać stare komputery, gry, któych nie pamiętaja najdawniejsi Indianie i poalkoholizować się ciut.

Poniżej zbiór giftów, jakie udało mi się dorwać (w tym absolutnie kozackie przypinki. Moja z księciem, mojej przyszłej żony z Rocket Racoon), wygrany audiobook i cała masa podarków. Dziękuję, Smokonie. Plakietka jest dowodem, że jeżeli na mieście dzieje się coś ciekawego, Cham Kulturowy wyruszy ze swej jaskini, by was o tym, nerdowska braci, poinformować.

Czytajcie, kochajcie, komentujcie.




czwartek, 7 maja 2015

"dajcie mi tego wincyj!"

Z "Apidya" (kto kliknął w suprajs po ostatnim wpisie, ten wie) na Amigę jest jak z poznanym na portalu randkowym dziewczęciem. Na początku kawka, kultura, nie na pierwszej randce itp. Po miesiącu okazuje się, że jesteś związany łańcuchem w jakiejś piwnicy, masz w ustach gumową kulkę a Ula to tak naprawdę sztucznobiusty shemale, każący Ci szczekać na zawołanie. I, choć to popieprzone, uświadamiasz sobie, że chyba zaczyna Ci się to podobać.

Ale po kolei. Mamy 92' rok, niemieckie studio Kaiko tworzy klasycznego SHUMPa (shoot'em up - scrollowana strzelanina) z sugestywną, kolorową grafiką. Musiało się udać - arcade'owy styl, dobre wizualia i charyzmatyczny soundtrack. Oczywiście było kilka odstępstw od kanonu - zamiast statkiem kosmicznym czy samolotem sterowałeś pszczołą - ale "Apidya" pod względem gameplayu była jak najbardziej wierna kanonowi. Ot, strzelałeś do przeciwników (o nich tym później), wrogowie do Ciebie, zbierane kwiatuszki polepszały uzbrojenie. Po każdym stejdżu czekał boss, po kilku bossach - superboss. Brzmi spoko? Bo tak było. Zabawa wciągała. Nawet nie zauważałeś, że od jakiegoś czasu zamiast mózgu miałeś mieszankę energy drinka z metaamfetaminą.

W trochę porytym (ale w sumie takie to czasy były) stylizowanym na anime intrze okazywało się, że nasz bohater zostaje zmieniony przez Tego-Złego w pszczołę i, aby uratować ukochaną, musi przebić się przez zastępy robactwa. Oczywiście, zgodnie z grową logiką, z lewa na prawo. Jest kolorowo, dynamicznie i miło. Muzyka żywa, wrogowie ciekawi... sami zobaczcie.


Fajnie, prawda? Pierwszy konkretny Boss też wygląda ciekawie.


No to teraz czas na rycie bani. "Apidya" zafundowała mi mój pierwszy kwasowy trip, kiedy nie miałem pojęcia o tym, czym kwas w ogóle jest. Kolejne levele to jezioro (gramy pod taflą wody), ścieki, cybernetyczny świat rodem z gigerowskich fantazji i c**j-wi-co (naprawdę, nie mam pojęcia czym są ostatnie levele). W tak zwanym międzyczasie, po kolejnych poziomach, mamy okazję latać w niebiosach zbierając anioły i unikając diabłów (serio!), poeksplorować wzorem Jonasza brzuch wieloryba i polatać (popultać?) w szczurzych wnętrznościach. Mało? To macie w ryj kolejnym bossem!


I kolejnym!


In your face! Pamiętacie wesołą muzyczkę z pierwszego świata? Już jej nie ma. Nie żyje. Teraz macie to. Najbardziej kozacki kawałek jaki wygenerowały kiedykolwiek flaki waszego komputra. Serio - słuchajcie do końca. Pijcie przy tym alkohol. Tańczcie. Nie bójcie się tańczyć.


Ta gra naprawdę wryła mi się w mózg. I - teraz całkiem na serio - polecam ją każdemu fanowi oldschoolowej roz(g)rywki. Tak kwaśnej, a jednocześnie miodnej produkcji ze świecą szukać. A my się tu "Lollipop Chainsaw" zachwycamy... 

Mógłbym godzinami zachwalać to mieszczące się na dwóch dyskietkach cudo, ale po co. Niech za rekomendację posłuży fakt, że do dziś obudzony o trzeciej nad ranem powiem wam kod na wszystkie bronie: ULRDABBA.


Dla kogo jest ten tytuł? Dla szukających nowych doznań. Dla ludzi kochających dziką, nieskrępowaną zabawę. Dla estetów, bo to, co miejscami dzieje się na mapie to uczta dla oka i ucha. Dla fanów Soulsów. Tak. Dla nich też. Gra nie wybacza błędów, ginie się często i gęsto, a trzymającego joystick "Apidya" zmusza do ciągłej nauki. Ostrożność często okazuje się tu lepsza od brawury a zapamiętywanie rozlokowania wrogów i choreografii bossów na pewno nie zaszkodzi.


Co ciekawe gra jest do ściągnięcia w sieci. Szukajcie a znajdziecie. Nie wymaga emulatora, nie zajmuje dużo miejsca i, jak lata temu, nie wybacza błędów.


Wiem, że zabrzmi to co najmniej dziwnie, ale kiedy już wyplujecie gumową kulkę z ust, kiedy zdejmą wam łańcuch, kiedy wyczołgacie się obolali i posiniaczeni z piwnicy nie widząc do końca, kto tu kogo tak naprawdę wziął... będziecie chcieli tam wrócić. U mnie zaczęło się od przypadkowo znalezionego soundtracku do "Apidyi" na jakimś forum. Godzinę później już grałem. I dwie później. I cztery...

Jak zwyklę dziękuję Ci, drogi czytelniku, że dotarłeś tu - do końca wpisu. I jak zwykle proszę o komentarz. Jaka gra zniszczyła Twój mózg, jakie tytuły ukształtowały Twą poskręcaną (w końcu jesteś tu. Ze mną) psychikę, co w Twoim życiu było "nie tak", jaka dyskietka Ci to zrobiła.

I czemu, skoro wiedziałeś że to złe - grałeś dalej. Again. Again. Again...

Ponownie polecam kliknięcie w "suprajs" (jajko-niespodzianka po prawej) - tam jak zawsze zapowiedź kolejnego wpisu. Tym razem w postaci muzycznej niespodzianki!